Liczba niewyrzuconych puszek po energetykach znacznie przewyższała godziny snu, na jakie w tamtym czasie sobie pozwalałam. Dni do matury stawały się odwrotnie proporcjonalne do notatek z biologii. Wdałam się w niebezpieczną rozgrywkę z czasem, pełną najwspanialszej adrenaliny grę.
Licealne piekło, klasa bez profilu i z rozszerzonym angielskim, na którym siadaliśmy w kółeczku, udając, że wszystko jest w porządku, że tak ma być, że jesteśmy zmęczeni albo że to wszystko nas nie dotyczy i wyrzucaliśmy z szybkością światła nazwy zwierząt, jedzenia i naczyń. W klasie numer jedenaście każdy był mądry. Po dzwonku okazywało się, że nie łączy nas nic poza nabytym, różowym idiotyzmem.
Wyśmiała mnie, gdy w całej swojej szesnastoletnie wtedy naiwności wyznałam, że od bardzo dawna marzę o karierze psychologa. To nie był pierwszy raz, kiedy słowa tamtejszych nauczycieli uderzyły mnie w twarz, skutecznie pozbawiając mnie niewinności, naiwności, wiary w siebie, ludzi i co gorsza perspektyw na przyszłość. Dlatego postanowiłam zdawać jej przedmiot. Trzy lata w dziewięć miesięcy - materiał z biologii i chemii, rozszerzenie z angielskiego. Jedyny okres szkoły, gdy byłam prawie szczęśliwa - bywałam w niej tak często, na ile zmuszała mnie frekwencja. Dobrze mi było z tym szybkim tempem. Duszę się, gdy żyję powoli.
Ostatni egzamin był jednym z ważniejszych. Miałam zamiar udowodnić światu (sobie), że samorealizacja istnieje i że można nauczyć się języka bez kursów i korepetycji.
Z sali wyszłam rozemocjonowana i przypuszczam, że gdyby chłopak, który wchodził za mną zapytał, jak było, rzuciłabym mu się na szyję. Bo było właśnie tak:
Pani z komisji: hm, zgodnie twierdzimy, że... trzydzieści punktów.
M: a...ha. ok, do widzenia.
P: chyba nie jesteś zaskoczona?
M: trochę tak.
P: niepotrzebnie, mówisz bardzo płynnie, używasz rozbudowanych struktur i dobrze nam się ciebie słuchało.
Kiedy trzy lata walczysz z nauczycielami, dającymi do zrozumienia, że jesteś nikim i nie mającym zamiaru zrobić z tym czegokolwiek, nie wiesz, jak reagować na tak pozytywny bodziec. Niski poziom w szkole to zrozumiała i dobra, acz wciąż wymówka, potwierdziły to czerwcowe wyniki i studia, na które się dostałam i mimo wszystko, nie poszłam.
Mój ledwie odbudowany, niestabilny świat runął po raz drugi.
Śpij, Maylet, jeszcze wcześnie. Nie ma(sz) po co się spieszyć.
Powyższe słowa szybko zastąpiły 'dzień dobry' kierowane w moją stronę. Bo oczywistym było, że i tym razem nie wydarzy się nic godnego zapamiętania. Jesienne, a potem zimowe doby przegezystowałam na swoim zadupiu, świadomie marnując pozostałości życia, które się we mnie tliło, wdawałam się w damsko-męskie relacje z nadzieją, że poczuję cokolwiek poza wszechogarniającą obojętnością. (Z tych wszystkich chłopaczków, mężczyzn byłeś jedynym, który zdołał mnie zaskoczyć).
Cześć, jestem Maylet, a to ostatnia próba ratowania własnych ambicji. Będzie mi miło, jeżeli odważysz się wyruszyć ze mną w tę podróż. Obiecuję, że nikt z nas nie będzie już nigdy stał w miejscu.
Bardzo podoba mi się Twój sposób pisania, wciąga :)
OdpowiedzUsuńNie wyobrażasz sobie, jak miło mi czytać!
Usuń